poniedziałek, 28 czerwca 2010

Sprawozdanie z Wieprznicy 2010





No więc jest coś w tych babskich spotkaniach… Pojechało nas sześć kobitek, każda zupełnie inna, każda z jakby innej bajki…
Dzień wcześniej, specjalnie na tą okazję wymyłam samochód. Udało mi się wszystko przygotować i byłam z siebie bardzo dumna. Miałam na ta okazję cały wielki karton nowej wełny, wspaniałych kolorów i mnóstwo odcieni. Podekscytowana nowym wyzwaniem, ale i pełna obaw czy sprostam.
Wieczorem, kiedy już wszystko było gotowe, oparzyłam sobie palec… nigdy wcześniej nie miałam tak głębokiego oparzenia i byłam już niemal pewna, że powinnam odwołać imprezę. Zadzwoniłam jeszcze do Betuli, która to wyprorokowała, że do jutra palec będzie do zniesienia i nie ma obaw. Miała racje, choć ból okrutny i trudno było mi uwierzyć w tak pozytywny scenariusz.

Dziewczyny zbierały się stopniowo, ale wszystkie punktualnie. Magdalenka, która miała najdalej, zjawiła się pierwsza, w dwóch kiteczkach na głowie z małą walizeczką i szerokim uśmiechem na twarzy.
Potem Justynka, jedyna z pośród nas stanu wolnego, ubrana jak na młoda babeczkę przystało, w letnią sukienkę na ramiączkach, choć mój termometr wskazywał 14 stopni. Instynkt mamuśki, kazał mi ja natychmiast ubrać w ciepły sweterek. Trochę się opierała, ale w końcu uległa.

Drobna Karolinka, swoim wielkim wozem, przybyła z ciastem truskawkowym, które to zostało skrupulatnie zapakowane jak najcenniejszy skarb.
Na koniec, dobiła do nas Alunia, malownicza złotowłosa, przy nadziei. Zdążyła jeszcze przywitać męża na stacji, który powrócił tego dnia z podróży, by zaraz go pożegnać.
Andzia, miała dojechać na miejsce, kolejna barwna postać, której nie mogło zabraknąć.

Nasz wesoły autobus był już więc na tą chwilę obsadzony i gotowy do odjazdu.
Rozmowy po drodze, jeszcze o mężczyznach, związkach i o tym, jak wyglądały przygotowania do wyjazdu każdej z nas…



Na miejscu przywitało nas słońce, synoptykom w brew. Ja rozkładałam stół, nalewałam to i owo do kubeczków i szklanek a dziewczyny obwąchiwały teren, wybierały łóżka i wdychały zapach lasu…
Andzia znakomicie poradziła sobie z odnalezieniem naszej leśnej chaty, choć ostatnio była tu, gdy śnieg sięgał dosłownie do kolan.







Pierwsza wpadka… nie zabrałam merynosa australijskiego! Natychmiast wykręciłam numer pogotowia, mój niezawodny mąż, obiecał dowieść w niedzielę. Dziewczyny wykazały wyrozumiałość, dla mojej początkującej działalności, widziały chyba, jak bardzo byłam przejęta.


Przystąpiłyśmy do wyboru kolorów… nie było łatwo.





Justyna zadbała o ciepło domowe, podziwiałam jej umiejętności.






Potem sporo ciężkiej pracy, porwałyśmy się od razu na czapki i kapelusze.


Praca była naprawdę wytężona, szczególnie, że nie do końca przewidziałam kurczliwość nowej wełny…ups… po raz pierwszy poczułam że takie warsztaty, to naprawdę odpowiedzialna i nie lekka robota. Swoje błędy przypłaciłam filcowaniem po nocy, ale opłaciło się. Czapeczki były przeróżne, odzwierciedlające temperamenty autorek, ale wszystkie piękne i oczywiście niepowtarzalne.



Oto piękna Karola, skupiona przy pracy.



...a to efekty





Pierwszą czapeczkę Ali w desperacji wrzuciłyśmy do pralki, co nie koniecznie pomogło.Trzeba było robić wszystko od nowa.
Na szczecie były także niemal łzy wzruszenia i szczęścia z powodu pracy własnych rak i własnoręcznie wykonanego kapelusza.
Pojechałyśmy nad jezioro, odpocząć i być może się wykąpać…?


Plaża zachwyciła chyba wszystkie kobietki, ale nie koniecznie przekonała do kąpieli. Na szczęście była z nami młoda gorąca krew w postaci Justyny właśnie, która to brawurowo wbiegła do wody i znów pokazała klasę. Cóż, nie pozostało już nic jak tylko pójść w jej ślady.





No, na brzegu pozostali oczywiście wierni kibice i fotoreporterki.





Na koniec dnia, oczywiście grillowanie i kolacja. Myślałam, że do białego rana, ale okazało się, że ok. 12 w nocy zabrałyśmy się jeszcze za nocne filcowanie. Powstały nowe czapki, kwiaty i ozdoby. No i nowa, piękna czapka Alicji, za którą dostałam nawet buziaka.
Wszystkie chyba spałyśmy dobrze, no i wszystkie w domku, choć Andzia odgrażała się, że będzie spała z kotami w drewutni.

Niedziela była równie słoneczna, śniadaniem ugościła nas Ala. Takiego pożywnego i zdrowego śniadania dawno nie jadłyśmy. Otręby orkiszowe, miodek z mniszka lekarskiego z jabłkami i gruszką…Pyszka! Andzia, zjadła obowiązkową porcję a na deser zaplanowane śledziki. Gustimus non disputantum es;)





Dojechała obiecana wełna, mój maż, oprócz niej, przywiózł mi jeszcze najcudowniejszy laktator świata, w postaci mojego 9 miesięcznego synka.




Były więc jeszcze szale, z najdelikatniejszej wełny,







no i więcej kwiatów.





Czapka Madzi, jak i cała jej postać była zupełnie nowatorska.



Po cieście z truskawkami pozostało ledwie wspomnienie… Czas nieubłaganie zbliżał się do końca.

Sporo nowych doświadczeń, mnogość opowieści od serca, dużo serdeczności….
Mam nadzieję, że to dopiero początek….
Tym czasem, dziękuję wam dziewczyny z całego serca, to był wyjątkowy czas.

Sprawozdanie z Wieprznicy 2010





No więc jest coś w tych babskich spotkaniach… Pojechało nas sześć kobitek, każda zupełnie inna, każda z jakby innej bajki…
Dzień wcześniej, specjalnie na tą okazję wymyłam samochód. Udało mi się wszystko przygotować i byłam z siebie bardzo dumna. Miałam na ta okazję cały wielki karton nowej wełny, wspaniałych kolorów i mnóstwo odcieni. Podekscytowana nowym wyzwaniem, ale i pełna obaw czy sprostam.
Wieczorem, kiedy już wszystko było gotowe, oparzyłam sobie palec… nigdy wcześniej nie miałam tak głębokiego oparzenia i byłam już niemal pewna, że powinnam odwołać imprezę. Zadzwoniłam jeszcze do Betuli, która to wyprorokowała, że do jutra palec będzie do zniesienia i nie ma obaw. Miała racje, choć ból okrutny i trudno było mi uwierzyć w tak pozytywny scenariusz.

Dziewczyny zbierały się stopniowo, ale wszystkie punktualnie. Magdalenka, która miała najdalej, zjawiła się pierwsza, w dwóch kiteczkach na głowie z małą walizeczką i szerokim uśmiechem na twarzy.
Potem Justynka, jedyna z pośród nas stanu wolnego, ubrana jak na młoda babeczkę przystało, w letnią sukienkę na ramiączkach, choć mój termometr wskazywał 14 stopni. Instynkt mamuśki, kazał mi ja natychmiast ubrać w ciepły sweterek. Trochę się opierała, ale w końcu uległa.

Drobna Karolinka, swoim wielkim wozem, przybyła z ciastem truskawkowym, które to zostało skrupulatnie zapakowane jak najcenniejszy skarb.
Na koniec, dobiła do nas Alunia, malownicza złotowłosa, przy nadziei. Zdążyła jeszcze przywitać męża na stacji, który powrócił tego dnia z podróży, by zaraz go pożegnać.
Andzia, miała dojechać na miejsce, kolejna barwna postać, której nie mogło zabraknąć.

Nasz wesoły autobus był już więc na tą chwilę obsadzony i gotowy do odjazdu.
Rozmowy po drodze, jeszcze o mężczyznach, związkach i o tym, jak wyglądały przygotowania do wyjazdu każdej z nas…



Na miejscu przywitało nas słońce, synoptykom w brew. Ja rozkładałam stół, nalewałam to i owo do kubeczków i szklanek a dziewczyny obwąchiwały teren, wybierały łóżka i wdychały zapach lasu…
Andzia znakomicie poradziła sobie z odnalezieniem naszej leśnej chaty, choć ostatnio była tu, gdy śnieg sięgał dosłownie do kolan.







Pierwsza wpadka… nie zabrałam merynosa australijskiego! Natychmiast wykręciłam numer pogotowia, mój niezawodny mąż, obiecał dowieść w niedzielę. Dziewczyny wykazały wyrozumiałość, dla mojej początkującej działalności, widziały chyba, jak bardzo byłam przejęta.


Przystąpiłyśmy do wyboru kolorów… nie było łatwo.





Justyna zadbała o ciepło domowe, podziwiałam jej umiejętności.






Potem sporo ciężkiej pracy, porwałyśmy się od razu na czapki i kapelusze.


Praca była naprawdę wytężona, szczególnie, że nie do końca przewidziałam kurczliwość nowej wełny…ups… po raz pierwszy poczułam że takie warsztaty, to naprawdę odpowiedzialna i nie lekka robota. Swoje błędy przypłaciłam filcowaniem po nocy, ale opłaciło się. Czapeczki były przeróżne, odzwierciedlające temperamenty autorek, ale wszystkie piękne i oczywiście niepowtarzalne.



Oto piękna Karola, skupiona przy pracy.



...a to efekty





Pierwszą czapeczkę Ali w desperacji wrzuciłyśmy do pralki, co nie koniecznie pomogło. Trzeba było robić wszystko od nowa.
Na szczecie były także niemal łzy wzruszenia i szczęścia z powodu pracy własnych rak i własnoręcznie wykonanego kapelusza.
Pojechałyśmy nad jezioro, odpocząć i być może się wykąpać…?


Plaża zachwyciła chyba wszystkie kobietki, ale nie koniecznie przekonała do kąpieli. Na szczęście była z nami młoda gorąca krew w postaci Justyny właśnie, która to brawurowo wbiegła do wody i znów pokazała klasę. Cóż, nie pozostało już nic jak tylko pójść w jej ślady.





No, na brzegu pozostali oczywiście wierni kibice i fotoreporterki.





Na koniec dnia, oczywiście grillowanie i kolacja. Myślałam, że do białego rana, ale okazało się, że ok. 12 w nocy zabrałyśmy się jeszcze za nocne filcowanie. Powstały nowe czapki, kwiaty i ozdoby. No i nowa, piękna czapka Alicji, za którą dostałam nawet buziaka.
Wszystkie chyba spałyśmy dobrze, no i wszystkie w domku, choć Andzia odgrażała się, że będzie spała z kotami w drewutni.

Niedziela była równie słoneczna, śniadaniem ugościła nas Ala. Takiego pożywnego i zdrowego śniadania dawno nie jadłyśmy. Otręby orkiszowe, miodek z mniszka lekarskiego z jabłkami i gruszką…Pyszka! Andzia, zjadła obowiązkową porcję a na deser zaplanowane śledziki. Gustimus non disputantum es;)





Dojechała obiecana wełna, mój maż, oprócz niej, przywiozł mi jeszcze najcudowniejszy laktator świata, w postaci mojego 9 miesiecznego synka.




Były więc jeszcze szale, z najdelikatniejszej wełny,







no i więcej kwiatów.





Czapka Madzi, jak i cała jej postać była zupełnie nowatorska.



Po cieście z truskawkami pozostało ledwie wspomnienie… Czas nieubłaganie zbliżał się do końca.

Sporo nowych doświadczeń, mnogość opowieści od serca, dużo serdeczności….
Mam nadzieję, że to dopiero początek….
Tym czasem, dziękuję wam dziewczyny z całego serca, to był wyjątkowy czas.

piątek, 11 czerwca 2010

Filcowe kwiaty, broszki, korale 1 Lipiec 2010



Zapraszam na spotkanie przy filcowaniu, tego co tygryski lubią najbardziej, czyli wszelakich ozdóbek, koralików, fidrygałków...



Jeżeli masz ochotę się modnie przyozdobić, zrobić komuś prezent, lub po prostu miło zrelaksować się przy mrożonej herbacie w kobiecym towarzystwie, zapraszam do mojej domowej pracowni.



Temat tym razem będzie bardzo dowolny, wszelkie chwyty dozwolone, pełne szaleństwo kolorów i kształtów.

Tak się składa, że odebrałam wczoraj dwie ogromne paki świeżutkiej jak bułeczki wełny. Mam teraz trzy rodzaje i mnóstwo kolorów, naprawdę można poszaleć:)





Zgłoszenia jak zwykle proszę przesyłać na mail podany w profilu, w komentarzach lub telefonicznie. Ilość miejsc niestety ograniczona.

środa, 9 czerwca 2010

Boże Ciało



Czas mija, nie ucieka, ale mija niezmiennie. Codziennie mogłabym napisać kilka postów, z tego co przyniósł dzień, tym czasem przychodzi kolejny i niesie cały kosz kolejnych kolorowych zdarzeń.
Na Boże Ciało, moja Marysia sypała kwiatki przed procesją, a my, mamy, opowiadałyśmy sobie jakie to kwiatki zbierałyśmy do swoich koszyczków w dzieciństwie i jak bardzo byłyśmy podekscytowane tym wydarzeniem. Ja zbierałam pachnące niebiańsko kwiatki „akacji” i to było niezwykle ważne by były świeże i by było ich jak najwięcej.
Mam wrażenie, że dni sypią się jak te kolorowe kwiatki z koszyczków, dziś tak ważne i podniosłe, jutro już ich nie ma, pozostają wspomnieniem.
Niby wiem, że tak musi być, że te wspomnienia są ważne, że tworzą historię, że cały ten trud wkładany w drobne rytuały, cała ta krzątanina, pośpiech… mają głęboki sens i wartość.
Niby wiem, a czasem brak mi już sił, ogarnia mnie zwątpienie, czy jest sens zbierać te wszystkie kwiatki, płatek po płatku, by potem minęły, zostały za plecami…
Dzięki Bogu, że moje dziecko przystąpiło do Pierwszej Komunii, że tak bardzo chciało iść sypać te kwiatki, bo nie wiem co dalej byłoby z moją wiarą. A już nie sądzę, bym chciała iść na procesję.
Ten rządek małych dziewczynek, tak przejętych, tak podekscytowanych pokazał mi, przypomniał świta, od strony dziecięcego serduszka. Przypomniał mi punkt widzenia Małego Księcia, który niezwykle cenił sobie pewne rytuały i wiedział o tym, że najważniejsze jest to, co niewidoczne dla oczu…