wtorek, 26 lutego 2013

Incognito
































Gdzieś ostatnio słyszałam, że życie rodziny wielodzietnej, jest bardzo dynamiczne. Spodobało mi się, ujęta niezwykle zgrabnie i nadzwyczaj delikatnie, nasza rzeczywistość wszechogarniającego nieogarnięcia.
Moglibyście pomyśleć, że znajduję w tym przyjemność, co zupełnie nie byłoby nawet bliskie prawdy. Nie lubię bałaganu, braku kontroli i jakby niemożliwych do nadrobienia zaległości. Jednocześnie muszę przyznać, że widzę w tym sens a nawet ogromną wartość. Dla siebie i całej naszej rodziny.
Czymże jest życie, jeśli nie ciągłymi zmianami, drogą, która pełna jest zakrętów, nieprzewidzianych zwrotów akcji. Gdy wjechaliśmy w ślepy zaułek i trzeba zawracać. Czasem też trafiamy na rozdroże i co wtedy począć?
W naszym przypadku, tak właśnie jest najczęściej i wtedy  po raz kolejny, nie wiedzieć czemu, z jakimś maniackim uporem i wbrew rozsądkowi ze wszystkich ścieżek wybieramy tę najmniej uczęszczaną.
Mnóstwo zmian przed nami, ważnych i trudnych decyzji. Mnóstwo już rozpoczętych projektów i mnóstwo nowych wyzwań. W związku z tymi zmianami, blog dostał nowy tytuł a z czasem dostanie nowy wygląd, ale o tym opowiem innym razem.
Teraz, chcę jeszcze chwilę pozostać na tej „stacji”.  Nasza „Pełna Chata” opustoszała na tydzień, cały tydzień. Dzieci zostały w Gdańsku a my   uciekliśmy, wysiedliśmy z rozpędzonego pociągu by po prostu pobyć razem.
Zaszyliśmy się nic nikomu nie mówiąc. By odwiedzić sąsiadów, oddać zasłonki do krawcowej w Stężycy, odwiedzić niewielki sklep z antykami na strychu starego młyna i kupić tam kilka skarbów za złotówkę lub 3 zł za sztukę. Odwiedzić muzeum w pobliskiej wsi, pospacerować, poczytać.
Znalazłam mnóstwo uroczych bibelotów, dla każdego z dzieci, a w muzeum, prawdziwy skarb. Książkę za 7 zł, napisaną przez Kaszuba z tych stron. Pachnie wspaniale (mam bzika na tym punkcie). Kartki ma żółte a język jakim jest napisana… ech, poezja.
Czytaliśmy więc, ważąc i rozmyślając te o tych dawnych czasach, kiedy Dwór w Wielkich Chełmach tętnił życiem. Ja robiłam sery a Rafał zrobił mi prasę. Potrzeba nam było tego czasu.

Pociąg pędzi a za oknem zmienia się krajobraz. Jedni wsiadają do pociągu a inni kończą swą podróż, bez względu na to, że idzie wiosna i wszystko wokół powoli budzi się do życia.
Tylu z naszych przyjaciół , straciło w ostatnich dniach swoich bliskich.
Czasem w sercu rodzi się ogromny bunt na to wszystko, na co nie mamy wpływu.
Wierzę jednak, że wszystko ma swój czas. Teraz jest taki czas, dobry na rozmyślanie, rozmowę, przebaczenie i nadzieję .
Na wiarę w to, że nadejdzie czas wiosny, słońca, ciepła i przebiśniegów. A nadejdzie, na pewno.



piątek, 8 lutego 2013

Boże Narodzenie

Wiem, że jest już Luty i Boże Narodzenie dawno za nami, jednak teraz, kiedy patrzę na zdjęcia, z taką przyjemnością, nie mogę uwierzyć, że tak się bałam.
Tak, przyznam się, że miałam rozmaite obawy.
Od kiedy moja mama, kilka lat temu  przeszła przez walkę z nowotworem a  jedyny brat zamieszkał z rodziną za morzem, na mnie spoczywa (obowiązek?) "urządzenia świąt".
Brzmi fatalnie, wiem i bardzo mi wstyd.

Kiedy tak już na dobre zaczęłam się martwić, jak poradzę sobie z całą tą odpowiedzialnością ... odebraliśmy wiadomość, że moich rodziców nie będzie, ponieważ zachorowali.
Stanęłam jak wryta. Dzieci, podniosły lament :"jak to, Boże Narodzenie bez babci i dziadka?????".
Kiedy ledwo zdołaliśmy jakoś pogodzić się z tą sytuacją, odebraliśmy drugi telefon "my też jesteśmy chorzy i nie przyjedziemy, bardzo nam przykro".
Wszystkie te przygotowania, ręcznie przez nas odlewane świeczki z wosku pszczelego, na świątecznym stroiku, który zrobiłyśmy z tego najstarszego świerka. Choinka, wybrana przez dziewczynki a przyniesiona przez chłopaków, tak pięknie przybrana. Przez dzieci  przygotowana kolęda, specjalnie dla babci i dziadka, którą Marysia, zupełnie nieoczekiwanie zgodziła się nawet okrasić akompaniamentem na pianinie.
Te paszteciki w cieście piwnym i barszcz, które przyrządzamy co roku niemal rytualnie a ich receptura jest cennym skarbem  z moich rodzinnych stron od  mamy chrzestnej.
Uwielbiane przez dzieci(duże i małe), moje ciasteczka migdałowe...
Te wszystkie starannie wybrane prezenty...Wszystko to nagle stało się takie...pozbawione sensu. Tak nie istotne.
Zostaliśmy sami. Sami w środku zimowego, chłodnego krajobrazu. A to miały być Te Święta, które po raz pierwszy mieliśmy spędzić z dziadkami z obu stron.
Dzieci całkowicie pogrążyły się w żałobie. Śnieg Padał, mróz wzbierał.
Pojechaliśmy na pasterkę.*
W drodze powrotnej, dzieci wciąż były osowiałe a ja jakoś nawet nie umiałam się zebrać by je szczerze podnieść na duchu, sama miałam jakieś takie ciężkie serce. W pewnym momencie Filip powiedział; no i teraz wrócimy, do tego pustego domu, na naszą samotną Wigilię...
Zabrzmiało to niemal jak głos z nad grobu, lecz za chwilę, mój rezolutny małżonek odpowiedział; Tak, rzeczywiście i nazwiemy się "Samotną Siódemką":)!
Salwy śmiechu wytoczyły się z samochodu razem z naszą całą samotną siódemką.

Jeszcze przed Świętami, dostaliśmy od przyjaciół skrypt, w którym opisana była przepiękna, rodzinna liturgia Wigilijna, rozpoczynająca się ciemnością oczywiście. W tym roku, zapragnęliśmy tak właśnie rozpocząć Wigilijny wieczór, a rozpakowywanie prezentów, zostawić na następny poranek, tak, by rzeczywiście oddać ten wieczór Chrystusowi.
Wszyscy już wiedzieli co mają robić i znali swoje zadania bardzo dobrze. Rafał poszukał Biblii, ja wstawiłam kolację do pieca, by się już w tym czasie podgrzewała, dzieci pobiegły gasić światła.
Rozpoczęliśmy całkowitą ciemnością, potem, zapaliliśmy świecę przy której Rafał przeczytał czytanie a po jego zakończeniu każdy wziął swoją świeczkę i podaliśmy sobie to Światło, jeden do drugiego, odpalając od swoich świec. Kiedy było już jasno, zaśpiewaliśmy "Gdy się Chrystus Rodzi". Na koniec  Fryderyk włożył Jezuska do  żłóbka i podzieliliśmy się opłatkiem.









Tego wieczoru, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że gdy się rodził Pan Jezus, Maryja i Józef także nie mieli przy sobie swoich rodziców. Jakoś wcześniej, zupełnie nie zwróciłam uwagi na ten niby nie znaczący fakt.
Gdy zjedliśmy już wszystkie paszteciki, jeszcze długo śpiewaliśmy kolędy, śmiejąc się przy tym nie mało, bo prócz Marysi, nie wiele u nas talentów muzycznych.

Ja jeszcze długo nie spałam, rozmyślając o tej tajemnicy, tej samotności Świętej Rodziny, ich tułaczce, odrzuceniu...O tych obawach co będzie, jak sobie poradzą..... i o tej małej, Wielkiej Radości, która zrodziła się dla nich zupełnie nieoczekiwanie i zostali rodziną. Zjednoczeni w swojej samotności i silni, radośni tym, co potrafi sprawić z ludzkim sercem ta mała dziecina.




Nasze dzieciaki z przyjaciółmi, w tradycyjnie już wspólnie spędzany 2 dzień Świąt







*tu na Kaszubach, jest taka specjalna pasterka, dla rodzin z małymi dziećmi, na 16.00 :)